Właśnie przesiadłam się do autobusu biura podróży, który miał zawieźć mnie i całą resztę turystów w Dolomity. Wiedziałam, że będę siedzieć na końcu, bo przecież w ostatniej chwili zapłaciłam za tę wycieczkę. Ale kim okażą się uczestnicy? Wyglądają bardzo różnie: młodsi, starsi…Czy dorównam im kondycyjnie? W tym roku w Himalajach nie miałam z tym problemu, ale tu chyba będą trudniejsze trasy. Z kim będę w pokoju? Czy warto było ryzykować?
Ach, najważniejsze, że znowu jadę w GÓRY! To co prawda nie Himalaje, które zawładnęły mną całkowicie i wciąż nie mogę się z nich wyleczyć. No cóż, nie stać mnie na to, by polecieć tam w najbliższym czasie. Jeszcze w zimie planowałam letni wyjazd do Prowansji ze starą paczką, ale z różnych powodów nie doszedł on do skutku, ja zaś stwierdziłam, że chyba najlepiej, jeśli wybiorę na resztę urlopu górską wycieczkę, bo tam nie będę czuć się źle bez moich znajomych i przyjaciół, którzy niestety nie mogli pojechać ze mną. No i w końcu wybrałam Dolomity.
Przewodnik robi od początku dobre wrażenie, wygląda na to, że naprawdę zna Dolomity, chyba mógłby mówić o nich bez przerwy, ale w końcu zapada noc i sen (lub próby zaśnięcia) przerywają jedynie krótkie postoje. Podróż jest długa, ale cóż to dla mnie w porównaniu z wydłużonym przez wybuch wulkanu powrotem z Nepalu!
Kiedy rano dojeżdżamy do Innsbrucku, przypomina mi się wyjazd do Włoch 25 lat temu. Wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam Alpy i zamarzyłam, by móc po nich pochodzić. I proszę, w tym roku spełnia się to marzenie! (Dlaczego dopiero teraz?) Myślę o tym patrząc na seledynową barwę alpejskiej rzeki, tę barwę, która tak mnie wtedy zadziwiła i urzekła.
Autobus niepostrzeżenie znalazł się we Włoszech. Mijamy Bolzano, które od jakiegoś czasu kojarzy mi się z Kapuścińskim, ponieważ to była jego przedostatnia zagraniczna podróż. Można przeczytać o tym w książce „Dałem głos ubogim”. Właściwie dotąd dziwiłam się, czemu on wybrał takie mało znane (przynajmniej przeze mnie) miasto. Ale od teraz już nie będę się dziwić, Bolzano jest ciekawie położone, otaczają je winnice i sady jabłoniowe na stromych tarasach. Te tarasy przypominają mi trochę Nepal! Do Bolzano zajedziemy w drodze powrotnej, na razie wspinamy się wyżej.
Sylwester, nasz przewodnik, opowiada znowu o Dolomitach, o ich historii, geologii, legendach. My będziemy mieszkać w prowincji Trentino (Trydent), a dokładniej, w Val di Fassa (czyli „dolinie otoczonej górami”). W nazewnictwie pojawia się język ladyński, używany przez zamieszkujących te ziemie Ladynów, potomków starożytnych Retów. Niejeden raz zobaczymy dwujęzyczne napisy. Mniej tu języka niemieckiego, bardziej widocznego w sąsiednim Południowym Tyrolu.
Jaka szkoda, że jestem na wpół śpiąca i nie wszystko, o czym opowiada Sylwester, zostaje w mojej głowie. Właśnie mijamy szmaragdowe jeziorko ukryte wśród wysokich świerków, to Lago di Carezza, Jeziorko Pieszczot, jak nazwa wskazuje, miejsce intymnego spotkania bohaterów jednej z legend. A potem zatrzymujemy się na przełęczy Karerpass (Costalunga), by móc podziwiać oddzielone przez nią dwa pasma górskie: Latemar i Catinaccio (po niemiecku Rosengarten, czyli Ogród Różany). Na razie możemy spoglądać na szczyty o niezwykłych, fantazyjnych kształtach tylko z oddali, ale to zapowiedź tego, co nas czeka. Sylwester obiecuje, że będziemy mieszkać jak w raju: na przełęczy (San Pellegrino), gdzie jest tylko kilka hoteli, z obu stron widać góry, a w pobliżu pasą się krowy i słychać brzęczenie dzwoneczków. Dziwi mnie tylko, że zapowiedział, że z jednej strony są to tzw. Piękne Góry, z przeciwnej zaś- Brzydkie. Czy jakiekolwiek góry mogą być brzydkie?
Przejeżdżamy obok Moeny, małego miasteczka, odpowiednika naszego Zakopanego (będziemy tu wracać na zakupy) i wjeżdżamy coraz wyżej, mijając kolejne wyciągi i kolejki, których jest tu bez liku. To przecież zimowe królestwo narciarzy!
Około południa jesteśmy na miejscu. Nasz hotel nazywa się „Cristallo”, ma charakterystyczne dla tych okolic drewniane balkoniki, prowadzony jest przez austriacko-włoską rodzinę. Sylwester wręcza nam klucze do pokojów, będę mieszkać z Ewą i Magdą, które już poznałam w czasie podróży. Szkoda tylko, że to pierwsze piętro, nie mamy zbyt rozległego widoku.
Do kolacji jest dużo czasu, wybieramy się więc na spacer. Najpierw dochodzimy do pobliskiego jeziorka (Lago San Pellegrino, po ladyńsku Lech Sen Pelegrin). To miejsce spotkań i spacerów całych rodzin, ale o tej porze nie ma tu tłumów, można się wyciszyć, zadumać.
Magda i ja mamy ochotę na dłuższą przechadzkę, kierujemy się w stronę Rifugio (schroniska) Fuciade. Prowadzi do niego szeroka, wygodna droga, początkowo w lesie. Czasem tylko pomiędzy drzewami wyłaniają się dalekie szczyty o kształtach jak z obrazów surrealistów. Potem wychodzimy na rozległe, zielone hale: wyglądają jak reklamowe zdjęcia. Tajemnica ich uroku wkrótce się wyjaśnia: trawa jest tu koszona mechanicznie, dlatego są tak idealnie gładkie! Ach, te Alpy! Chyba naszym górom bliżej do ich prastarej surowości.
Po obu stronach drogi od czasu do czasu pojawiają się drewniane chatki, coś w rodzaju bacówek, spichlerze, kapliczki. Mija nas mnóstwo ludzi z małymi dziećmi w wózkach lub nosidełkach, są to całe, wielopokoleniowe rodziny. Jednym słowem, typowy włoski obrazek. Dzisiaj sobota, stąd chyba te tłumy. Ale to mi się podoba: wspaniały sposób spędzania wolnego czasu. Tylko z dzieciństwa pamiętam niedzielne spacery pod Chełmiec. Dzisiaj wałbrzyszanie wolą przyjść do marketu na zakupy!
Nie zatrzymujemy się w schronisku, mamy ochotę iść dalej, zrobić mały rekonesans przed jutrzejszym szlakiem. Idziemy więc wyżej, wygodna droga już się skończyła, zamieniła się w wąską ścieżkę. Chcemy dojść za wzgórze zamykające przed naszymi oczami dalszą panoramę, by zobaczyć lepiej drogę na widniejące w oddali szczyty. Robię zdjęcie pasącej się krowie, żywej reklamie MILKI. Ale nagle spadają na nas krople deszczu, tymczasem nie jesteśmy na to przygotowane (to miała być tylko przechadzka nad jeziorko). No cóż, musimy wracać, chociaż wcale nie mamy na to ochoty. Im wyżej, tym coraz piękniej, dobrze, że jutro tu wrócimy!
Na kolację schodzimy do niezbyt ciekawie urządzonej jadalni (kiczowate sztuczne kwiaty na stołach), zasiadamy do stołu z jeszcze czterema dziewczynami (Sylwią, Magdą, Elą i Anią). Jak się później okaże, nasz stół jest wesoły, codziennie zamawiamy butelkę lokalnego wina, Ela zna doskonale włoski, jest więc naszą tłumaczką. Każdego wieczoru odbywa się znana mi już z Kalabrii ceremonia wyboru potraw na następny dzień. A jedzenie jest wyśmienite, jak na kuchnię włoską przystało.
Po kolacji Sylwester pokazuje slajdy i filmy z Dolomitów. Jestem coraz bardziej pewna, że to będzie wspaniały urlop!
Niedziela
Na śniadanie spodziewałam się pysznej włoskiej kawy, tymczasem na stoły podano zwykłą zbożową! Kto chce, musi sobie zamówić prawdziwą kawę w barze. To chyba moje największe, ale jedyne rozczarowanie. Odtąd będę pić herbatę z torebki (nawet jest kilka gatunków do wyboru), ale to takie mało włoskie…
Dzisiejsza trasa ma być niedługa, w obrębie San Pellegrino. Podjeżdżamy kawałek autobusem i kierujemy się w stronę łańcucha gór na północy (tego „ładniejszego”). Podchodzimy mijając skoszone hale, bacówki, kapliczki. Mijamy stado jasnokasztanowatych koni. Przekonuję się, że cała grupa jest silna, tylko jeden pan nie daje rady i schodzi z włoskim przewodnikiem do schroniska. Jest nas dużo, ale właściwie nie spotykamy po drodze innych turystów. Stara pasterska droga prowadzi na przełęcz Passo di Forca, skąd mamy rozległy widok na bliższe i dalsze łańcuchy górskie. Może tutaj zaczynam rozumieć, czemu szczyty na południe od San Pellegrino nazwano „Brzydkimi”, to zupełnie inny rodzaj skał, porfiry pochodzenia wulkanicznego, ciemne, ponure. A najbliższe nam góry są naprawdę „dolomitowe”, chociaż spowijają je czasem chmury, przecież jaśnieją swoim charakterystycznym różano-piaskowym odcieniem. Sylwester pokazuje nam ścieżynkę, którą będziemy iść za kilka dni, by przejść na drugą stronę masywu. Na mnie robi ona wrażenie, jakby ktoś w piargach wyrysował ukośne odcinki.
Dalej na południe wyrastają bajeczne, wprost surrealistyczne Pale di San Martino. Czytałam o nich w Polsce, te relacje pokrywają się z opowieściami Sylwestra. Mam nadzieję, że kiedyś i tam będę wędrować.
Dzisiaj jest naprawdę łatwo, prawie spacerowo. Trawersujemy wąziutką ścieżką zbocze, mijamy stado krów. Owiec tu nie widać, za to bystre oko dostrzec może świstaki, których w Dolomitach jest mnóstwo. Teraz kierujemy się już do schroniska Fuciade i tym sposobem dochodzimy do miejsca, gdzie wczoraj dotarłyśmy z Magdą. Mamy teraz dużo wolnego czasu, na hali jest chyba jeszcze więcej rodzin niż wczoraj, to taki wielki piknik. Waham się między zamówieniem kawy lub piwa, w końcu decyduję się na to ostatnie, bo jest gorąco, a ja spragniona. A schronisko jest uważane za jedno z najlepszych w Dolomitach, w piwnicy urządzono tu małe muzeum ze starymi naczyniami, instrumentami…Podobno jedzenie jest wyśmienite, ale ja nawet nie mam ochoty na zapakowaną do plecaka kanapkę.
Dzisiaj po południu jedziemy jeszcze do Moeny: część idzie do kościoła, część zwiedza miasteczko. W kościele mszę odprawiał czarnoskóry ksiądz (po włosku), a na tablicy znalazłam informację o pielgrzymce do Polski (niestety, nie była wymieniona miejscowość). Obok w kaplicy zachowały się średniowieczne freski.
Samo miasteczko jest bardzo przyjemne, otoczone zewsząd górami. We wszystkich domach są drewniane, ukwiecone balkony. W sklepach można degustować wina, sery i speck (boczek). Ale dzisiaj jest niedziela, więc zakupów nie zrobimy. To normalny kraj, tutaj ludzie potrafią odpoczywać i świętować!
Poniedziałek
Sylwester stara się dostosować zaplanowane trasy do warunków pogodowych, dlatego dzisiaj proponuje nam trasę również w obrębie San Pellegrino, a mianowicie Alta Via Bepi Zac. To taka mini-ferrata, czyli szlak z metalowymi zabezpieczeniami. Decyduje się na nią większość grupy, przed hotelem przewodnicy rozdają nam liny i karabinki. Zapowiada się ciekawie!
Podjeżdżamy wyciągiem krzesełkowym, stamtąd dochodzimy do schroniska Rifugio Passo delle Selle. Przewodnicy wiążą na nas liny, Sylwester udziela krótkiej lekcji posługiwania się karabinkiem i zabiera ze sobą tych, którzy mają obawy przed tego rodzaju trasami, na inny szlak. A my zaczynamy podchodzić do góry. Widok z grani jest wspaniałą nagrodą: od północy widać masyw Marmolady, Sella, Sassolungo i wiele innych, których jeszcze nie potrafię nazwać. Via ferraty pierwszy raz zbudowali walczący ze sobą w czasie I wojny światowej żołnierze włoscy i austriaccy. Teraz można znaleźć wiele ich śladów: bunkry, tunele. Ale większe wrażenie robi oczywiście na nas natura, urwiste ściany, doliny w dali, to wszystko, co można przeżyć tylko w górach. Dochodzimy do wierzchołka Costabelli, już nie tak stromej, z rozległą kopułą szczytową. To chwila odpoczynku, ale także możliwość podziwiania panoramy Dolomitów. Rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia: wiedziałam przecież, że są to wspaniałe góry, ale moja wyobraźnia okazuje się uboższa od tego, co mogę teraz oglądać. Na dodatek nie wiem, co jeszcze jest przede mną!
Tymczasem dowiaduję się, że Sylwester zbiera małą grupkę na przejście ferraty w piątek. Mam oczywiście wielką ochotę, tylko jak dostać się do grupy wybrańców?
Na razie idziemy z Ewą tuż za Johnem, naszym włoskim przewodnikiem. Żałuję bardzo, że nie możemy porozmawiać, czy po powrocie nie powinnam zabrać się za naukę języka?
Ta via ferrata okazała się łatwa, było tylko kilka bardziej stromych zejść, ale wszystko pięknie zabezpieczone, mam wrażenie, że na Orlej Perci bywa o wiele trudniej. Aż szkoda, że szlak się w pewnym momencie kończy, teraz czeka nas obiecane przez Sylwestra zjeżdżanie po piargach, czyli droga na skróty. Cieszymy się jak dzieci, bo to naprawdę wesoła zabawa!
A dalej już tylko powrót przez pola i łąki do hotelu, obaj włoscy przewodnicy wyraźnie przyśpieszyli , ja wraz z szóstką innych osób usiłuję dotrzymać im kroku. Chcę dotrzeć razem z nimi do San Pellegrino, pokazać Sylwestrowi, że nie jestem ostatnia, że chyba się nadaję…
Niestety, nie widać go jeszcze, więc biegnę do pokoju, by zdążyć wykąpać się przed powrotem Ewy i Magdy.
Jestem wymyta, świeża, właśnie wraca Ewa, która ma ochotę na prawdziwą kawę. Schodzimy do baru, ja jeszcze z mokrą głową, zamawiam sobie piwo, wychodzimy na taras, a tam siedzą nasi przewodnicy łącznie z Sylwestrem. Próbuję wcisnąć się do grupy ferratowej, nie udaje mi się to od razu, ale w końcu wygrywa moja siła przekonywania. Ach, czyżby mój kolega Jurek jednak to przewidział, namawiając mnie w Polsce na ferraty?
Ta wiadomość była pocieszeniem po fakcie awarii mojego aparatu fotograficznego. Stało się to dzisiaj na szlaku, w jednym z najpiękniejszych miejsc. Już na dole upewniłam się, że niestety, nie jest to rozładowanie baterii, że to usterka, której już tu nie naprawię. Na szczęście dostanę potem dużo zdjęć od moich znajomych, ale całe piękno Dolomitów muszę zachować w mojej głowie!
Po kolacji Sylwester pokazuje nam kolejną porcję slajdów i filmów. To właściwie taki „gratis” od niego, bo przecież w planie miała być tylko jedna prezentacja. A tymczasem stanie się to już prawie codziennym rytuałem. Wiele zdjęć pochodzi z innych terenów niż Val di Fassa, to jeszcze bardziej zachęca mnie do kolejnego przyjazdu w Dolomity.
Ponieważ te wieczorne posiłki są bardzo obfite (sałatki, potem pierwsze i drugie danie, a na końcu deser, do tego jeszcze wino), postanawiamy z Magdą wybrać się na spacer, staramy się powtórzyć taką przechadzkę każdego wieczoru, czasem udaje się nam zebrać jeszcze kilka osób. Mamy czołówki, ale możliwości wyboru trasy nie jest zbyt wiele, właściwie nie opuszczamy głównej drogi. Ta niewielka miejscowość w gruncie rzeczy składa się z kilku hoteli i paru mniejszych domków (jakże przyjemnie byłoby zamieszkać w jednym z nich, jeśli nie teraz, to na przykład na emeryturze!). Na szczęście o takiej porze w San Pellegrino już prawie nie jeżdżą samochody, nie widać też właściwie innych ludzi na chodnikach, słychać tylko krowie dzwoneczki.
Wtorek
Jeśli teraz miałabym ocenić, co zrobiło na mnie największe wrażenie, to chyba właśnie wtorkowa wycieczka w obrębie Catinaccio. Po niemiecku masyw ten nazywa się Rosengarten, czyli Ogród Różany. Nazwę tłumaczy zjawisko „enrosadira”, czyli różowienie się skał o wschodzie i zachodzie, charakterystyczne właśnie dla Dolomitów. A dolomit to skała wapniowo-magnezowa (jakże inaczej patrzę teraz na tabletki dolomitowe, które wyglądają tak niepozornie na tle innych preparatów magnezowych, szeroko reklamowanych).
Oczywiście istnieje o wiele piękniejsze wyjaśnienie tego niezwykłego odcienia. Władcą Rosengarten był król Laurin, miał wspaniały ogród różany. Wraz z nim mieszkała jego piękna córka Ladina. Pewnego razu pojawił się w tej okolicy książę Latemar, zwabiony urokiem bajecznego ogrodu. Jeszcze bardziej oczarowała go jednak królewna, która odwzajemniła jego miłość i odjechała z nim do jego księstwa, wbrew woli ojca. Wściekły Laurin rzucił klątwę, by nikt nie mógł oglądać jego ogrodu ani w dzień, ani w nocy. Zapomniał jednak o porankach i wieczorach…
Z ladyńskiej miejscowości Vigo podjeżdżamy wyciągiem do Campiede, jest to rozległa polana ze schroniskami, placami zabaw dla dzieci, a przede wszystkim wspaniałym widokiem na okoliczne szczyty. Początkowo idziemy przez las, jest to wybitnie spacerowa trasa, niemało tu turystów w różnym wieku, po drodze można czytać tablice z opisami tutejszej przyrody. Niestety, objaśnienia są tylko w języku włoskim!
Zatrzymujemy się na postój przy schronisku Gardeccia, skąd otwiera się widok na najbliższy szczyt Larsec i majestatyczną Antermoa w tle. Teraz będziemy kierować się w stronę schroniska Preuss, sprawiającego z tej odległości wrażenie orlego gniazda. Niewielki budyneczek stoi bowiem na występie skalnym, tuż nad przepaścią. Prawie nie mogę uwierzyć, że on istnieje naprawdę! Szlak nie jest trudny, to szeroka, wygodna droga.
Zaraz za małym schroniskiem Preuss znajduje się większe, Vajolet. Nazwę wzięło od skał, u stóp których leży. Większość grupy wybiera się właśnie w ich stronę. Teraz będzie to już szlak skalny, w niektórych miejscach z zabezpieczeniami. Po obu stronach otaczają nas strome skały, na niektórych widać wspinaczy. Kiedy znajdziemy się u celu, wprost trudno będzie mi uwierzyć, że jestem tu naprawdę: Schronisko Re Alberto odbija się w wodach maleńkiego jeziorka Gartl, otoczonego zewsząd bardziej bajecznymi skałami, niż znamy je z rozmaitych fantastycznych opowieści i filmów. Torri de Vajolet to wieże przedziwnego, zaklętego zamczyska. Chyba można tu uwierzyć w legendarne opowieści o królu Laurinie?
Nad Wieżami zbierają się chmury, ale chcemy jeszcze podejść wyżej. Wąziutka ścieżka (znowu sprawia wrażenie „narysowanej”) prowadzi na przełęcz Sartner. Surowe skały toną we mgle, klątwa Laurina naprawdę działa! Z tego miejsca Wieże robią jeszcze większe wrażenie: jeszcze lepiej widać teraz ich strome, po prostu pionowe ściany. Ale wzrok sięga dalej: niżej zielenią się doliny, stąd można dojrzeć stolicę Południowego Tyrolu, Bolzano.
Chociaż jest chłodno, chciałabym zostać tu dłużej, John jednak daje znak do powrotu. Cóż, czeka nas jeszcze nie takie znów proste zejście. Szkoda, że nie możemy zatrzymać się przy Gartl…Następny postój dopiero przy Rifugio Vajolet, gdzie spotykamy resztę grupy. Moim marzeniem jest wrócić tutaj w przyszłości, może pójść na inne szlaki… A teraz nie pozostaje nic innego, jak zjechać kolejką do Vigo di Fassa i zachować w pamięci obrazy tych niesamowitych gór, skoro nie mogę zapisać ich w aparacie fotograficznym.
Środa
Sylwestrowi udaje się dostosować plan wycieczki do pogody, ponieważ dzisiaj prognozy nie są łaskawe, prowadzi nas do „Brzydkich Gór”, czyli na południe od San Pellegrino.
Początkowo idziemy przez las, szlak wznosi się lekko, mijając małe polany, krajobraz prawie sudecki, znajomy. Dopiero pod koniec pierwszego etapu trzeba się bardziej wysilić, znowu zaczynam sapać, znowu wyprzedzają mnie „biegacze” z Leszna, ale nie zmieniam tempa. No cóż, mam więcej do dźwigania niż te wszystkie zgrabne, szczupłe dziewczyny, trzeba zabrać się za siebie! Pewnym pocieszeniem są uwagi Eli i Beaty, że lubią iść za mną, właśnie ze względu na to moje równomierne tempo.
Teraz będziemy się kierować na południe w stronę przełęczy Forcella di Juri Brutto, ścieżka jest wąska i kamienista, ale nie męcząca. To zupełnie inne skały niż dolomitowe, te są pochodzenia wulkanicznego, mają ciemną barwę, cała góra zbudowana jest z czegoś w rodzaju kamiennych bloków. Trochę przypomina mi to Karkonosze. Nazwa „Brzydkie” nie jest może zbyt sprawiedliwa, ale oddaje trochę różnicę pomiędzy tymi surowymi, ciężkimi głazami, a świetlistymi i fantastycznymi kształtami Dolomitów. A może te góry są po prostu bardziej męskie, a Dolomity – kobiece?
Na przełęczy znowu dzielimy się na dwie grupy, większość kieruje się w stronę szczytu Cima Juri Brutto. Im wyżej, tym głazy stają się coraz większe, chodzi się po nich jak po stopniach dla olbrzymów. Ale niebo zasnuwa się coraz bardziej chmurami i ze szczytu nie widać właściwie nic, choć tak bardzo chcielibyśmy zobaczyć stąd San Pellegrino. Czasem tylko w maleńkim prześwicie pojawi się fragmencik Costabelli…Schodzimy więc, tym razem w stronę Col Margherita, góry dobrze znanej narciarzom. Po krótkim, stromym odcinku droga wyprostowuje się, jest zupełnie płasko, choć kamieniście. Stąd widać doskonale Pale di San Martino, kolejny Dolomitowy cud. Bliżej błyszczy się Lago di Cavia, najchętniej poszłabym w tamtą stronę, ale dzisiaj mamy inne plany. Można zjechać kolejką prosto do San Pellegrino, można zejść tam pieszo nartostradą. Po raz pierwszy jestem mało ambitna i leniwa, decyduję się na łatwiejszy wariant.
Po południu jedziemy znowu do Moeny na zakupy. Degustujemy tutejsze sery (dla Ewy i dla mnie są pyszne, ale nie wiem, czy wezmę je do Polski ze względu na zapach, to przecież tzw. śmierdziel z Moeny!) i likiery (kupuję znane mi z opowieści Bombardino oraz likiery z orzechów i z czarnych jagód, może kiedyś zrobię podobne sama!). Moena jest naprawdę urokliwym miasteczkiem, zadbanym, ale nie do przesady. Mimo wszystko cieszymy się, że mieszkamy wyżej, w bardziej spokojnym miejscu.
Czwartek
Zgodnie z obietnicami Sylwestra pogoda się poprawiła (kto ma lepsze układy „na górze”: on czy nasza grupa, w poprzednim tygodniu padał deszcz!), jednym słowem, dzień jest odpowiedni na zaplanowaną trasę, a mianowicie przejście przez przełęcz Cirella.
Idziemy znaną nam już drogą do Rifugio Fuciade. To taki spacerowy szlak, a ja zaczynam odczuwać mdłości. Czy dam radę pójść dalej? Może trzeba było zabrać z Polski mojej roboty benedyktynkę?
Na szczęście im wyżej, wszystko mija, na przyszłość będę słuchać rad naszego przewodnika, by dużo pić, ale zrezygnować z porannej kawy. Zatrzymujemy się jeszcze przed piargami, tu mamy okazję podziwiać akrobacje Johna, który w przedziwny sposób rozciąga swoje ciało. To bardzo miły, sympatyczny człowiek, zawsze jest pogodny i uśmiechnięty, od czasu do czasu śpiewa (zapamiętałam nawet początkowe słowa: „La bella pastorella”) albo jodłuje! Prawdziwy góral, przypomina mi Szerpę Thilego z Himalajów, który też zawsze się uśmiechał, a przy schodzeniu spod bazy pod Annapurną śpiewał i prosił, by i jemu coś zaśpiewać. Czy wszyscy ludzie gór są tacy jak oni?
Zaczyna się żmudne podchodzenie po ukośnych ścieżkach, które z daleka sprawiają wrażenie wyrysowanych. A jednak warto stawiać kolejne kroki, bo takich skał długo nie będę oglądać. Co parę metrów zmienia się perspektywa, zmieniają się kształty otaczających nas szczytów, znowu jesteśmy w zaczarowanym królestwie. Jeśli teraz ktoś mnie zapyta, po co się męczę, chodząc po górach, to mu odpowiem, że właśnie po to, by doświadczyć tego bogactwa i potęgi natury, której nie znajdę na nudnych, jednostajnych nizinach.
Z przełęczy Cirella widać teraz Królową Dolomitów, czyli Marmoladę. Ale my będziemy schodzić w dół, mijając ją po prawej stronie. Tu, w górze, krajobraz jest surowy, w pobliżu widać nawet białą płaszczyznę wiecznego śniegu, ale niżej zaczynają się już zielone hale. Miło jest odpoczywać siedząc na zielonej trawie, mając przed oczami jasne skały o zupełnie fantastycznych kształtach. Mogłabym tu długo siedzieć, ale skończyła mi się woda i chciałabym znaleźć jakieś źródełko. Ruszamy więc z Ewą tuż za Johnem, który znowu przyśpiesza. Tym sposobem nie potrzebuję szukać strumienia, bo niedługo dochodzimy (a właściwie dobiegamy) do bacówki Contrin (tutaj bacówka nazywa się malga).
Jest to już całkiem spore gospodarstwo, oczywiście do jego rozwoju przyczyniają się turyści, których tu nie brakuje. Można spróbować serów, wędlin, mleka, ciast. My z Ewą nie mamy ochoty na słodkości, bierzemy coś w rodzaju mini pizzy z pomidorami i serem. Z wielkiego gara obsługująca nas dziewczyna rozlewa pyszny jogurt (można do niego zamówić także wspaniałe górskie owoce). Ciasta wyglądają smakowicie, ale już nie mam miejsca, nawet, by tylko spróbować. Słońce przypieka, idziemy z Ewą schować się w cieniu pod drzewami na pobliskim wzgórzu. Mam przed oczami masyw Marmolady, lasy, łąki, na których pasą się krowy, w dali szemrze strumień. Teraz naprawdę mogłabym tu zostać, bo tak właśnie wyobrażam sobie raj.
Niestety, jeszcze nie czas na niebiańskie radości, czeka nas przecież dosyć długa droga. To już zupełnie spacerowy szlak, pełno tu schronisk, czasem nawet pojawi się samochód. Ale po obu stronach wznoszą się szczyty, a na wprost widać w dali jeden z bardziej znanych masywów: Sassolungo. Sylwester pokazuje nam skałę, na której jest ferrata, którą jutro pójdziemy. Na tle urwistych zboczy Sassolungo „nasza” Col Rodella wydaje się malutka, a przecież ma 150 metrów wysokości (czyli tyle, ile Bazylika świętego Piotra w Rzymie – porównuje Sylwester).
Jeszcze tylko zejście przez las i już jesteśmy w miejscowości Penia, gdzie czeka na nas autobus. Wracając do hotelu przejeżdżamy przez ladyńskie miejscowości (ich nazwy są podawane w dwóch językach).
Piątek
Nadchodzi ostatni dzień naszych wędrówek, trochę więc smutno, z drugiej strony, nie mogę się już doczekać ferraty. Ale najpierw musimy dowieźć resztę grupy do dolnej stacji kolejki, która dowiezie ich na Sass Pordoi w masywie Sella.
O tej grupie górskiej czytałam przed wyjazdem i właściwie uważałam ją za główny cel mojego wyjazdu w Dolomity, bo od początku zachwyciła mnie swoimi niesamowitymi kształtami. Jednakże propozycja pójścia na ferratę przeważyła wszystko.
Do dolnej stacji kolejki, czyli Passo Pordoi, prowadzi niezwykła szosa z niewiarygodnie ostrymi zakrętami. Chyba podobne widziałam dotychczas na Krecie, muszę jednak przyznać, że tutaj droga jest świetnie utrzymana, Włosi podtrzymują tradycje swoich rzymskich przodków, mistrzów w budowie dróg. Już widoki z okien autobusu zapierają dech: masywne skały wznoszą się nad nami niby budowle postawione przez gigantów. Wprost trudno dojrzeć wagonik kolejki na tle tych potężnych ścian.
Zostawiamy grupę, wracamy po części tą samą trasą, by w pewnym momencie skręcić w stronę drugiego potężnego masywu: Sassolungo. Autobus zostaje na parkingu, a przed nami półgodzinny odcinek prowadzący do Col Rodella. Wydaje się łatwy, ale Sylwester przyśpiesza i ja zostaję na końcu. Zasapana dołączam do grupy, która już zaczyna zakładać uprzęże. Dla większości z nas to pierwszy raz, więc Sylwester ma prawo śmiać się z naszych nieudolnych prób, ale przecież sam pomoże nam ubrać się w te „chomąta”. Na początku nie wydają się nam zbyt wygodne, my, kobiety, zastanawiamy się, jak odczuwają to mężczyźni, ale z czasem przyzwyczaimy się i zapomnimy, że mamy to na sobie.
Stajemy pod skałą i zaczyna się wspinaczka! Idę tuż za Sylwestrem, więc mam najłatwiej, bo on pilnuje każdego mojego kroku, ale nie jestem zbyt pojętną uczennicą, bo często pomagam sobie kolanami, zostawiając krwawe ślady. Sylwester komentuje, że to moja Via Crucis, ale ja tego tak nie odczuwam. Wprost przeciwnie, cieszę się bardzo, że mogę tu być. Trudno jest opisać uczucie, kiedy ma się do pokonania prawie pionową ścianę, pod spodem w dali piękną zieloną dolinę, nad sobą niebo. Marzyłam o tym w liceum, było to wtedy nieosiągalne, a teraz, po tylu latach, dostaję taki wspaniały prezent! Mam nadzieję, że w miarę pokonywania kolejnych metrów zacznę iść mądrzej, wydaje mi się, ze już zaczynam rozumieć, o co tu chodzi, ale nagle słyszę, że Sylwester zapowiada koniec ferraty!
Wszyscy jesteśmy z jednej strony szczęśliwi, z drugiej rozczarowani, że to tak krótko. Sylwester ma na to jedną odpowiedź: Cdn. w przyszłym roku! (zaprasza nas na swoją ferratową wyprawę nazwaną „Pod napięciem”). Już prawie zaczynamy się umawiać na wspólny wyjazd…
Jedynym zgrzytem był wypadek paralotniarza, którzy nie zważając na wiatr postanowił polecieć i wpadł na skałę. Schodząc w stronę autobusu widzieliśmy kierujący się w stronę Col Rodella śmigłowiec.
Wracamy do Passo Pordoi, zabieramy grupę, która przeżyła równie piękne chwile jak my, ale pogoda zaczyna się psuć, nad wieloma masywami pojawiają się ponure, deszczowe chmury, dobrze, że nie dotarły do nas na Col Rodella! Jednym słowem, aura była dla nas łaskawa w czasie naszego pobytu w Dolomitach, bo popsuła się dopiero na końcu naszych górskich wędrówek.
Jeszcze raz wysiadamy w Moenie, tym razem na ostatnie zakupy. Zaopatruję się w marzemino, wino opiewane w najsłynniejszej operze Mozarta (Don Giovanni). Dotychczas najbardziej ceniłam wina hiszpańskie, a teraz jestem skłonna wychwalać wina z Dolomitów!
Wieczorem gospodarze hotelu przygotowują dla nas pożegnalny obiad, w całości złożony z regionalnych potraw. Jest więc tradycyjny speck, potem polenta z sarniną, na deser strudel jabłkowy. Rozumiem teraz opowieści Sylwestra o marzeniach o jednej Europejskiej Republice Górskiej. Polenta to przecież mamałyga (albo kulesza) gotowana przez moich dziadków prawie każdego dnia na kolację. Strudel jabłkowy robiła moja prababcia. Przypomina mi się austriacki dentysta z Karyntii, który powiedział mi kiedyś, że my należeliśmy przed laty do jednego państwa. Dlatego w Dolomitach przestaję się czuć zupełnie obco.
Po kolacji Sylwester pokazuje ostatnie slajdy, żegnamy się z naszymi dwoma włoskimi przewodnikami. Dzisiaj nie idziemy już z Magdą na spacer, zostajemy na dole w hotelu w małej grupce, a Sylwek opowiada nam o swojej pasji do gór. Marzemino smakuje wybornie!
Sobota
Żal odjeżdżać, po śniadaniu i zapakowaniu bagaży do autokaru wypijamy ostatnie espresso. W drodze powrotnej zatrzymamy się w Bolzano, na razie przejeżdżamy przez Val di Fiemme, następne miejsce w Dolomitach, które trzeba poznać bliżej. Czy starczy życia na to?
Mijamy sławne lasy, do których przyjeżdżał Stradivarius, by szukać tu drewna na swoje skrzypce. W miejscowości Predazzo Adam Małysz zwyciężał na tamtejszej skoczni.
Wjeżdżamy do Południowego Tyrolu. Zewsząd otaczają nas winnice albo jabłkowe sady, z których słynie ta kraina. W takim pięknym otoczeniu leży Bolzano. Ciekawe, gdzie Kapuściński spotkał się z młodymi Włochami, gdzie leży gospodarstwo, w którym zjadł z nimi obiad?
W Bolzano spędzimy kilka godzin. Sylwester pokazuje nam gotycką katedrę i sławną Via delli Portici. To piękna ulica z podcieniami, dziś mieszczą się tam drogie butiki. Z małą grupką idę do miejscowego Muzeum Archeologicznego, którego największym skarbem jest mumia człowieka znalezionego wysoko w Alpach.
Zanim wrócimy do autobusu, zjemy jeszcze pizzę. W lokalu mówi się dwoma językami, pizze są ogromne, chociaż nadzienie już nie tak obfite. Obok zaczyna się targ z wiktuałami, ale jesteśmy tak najedzeni, że nie mamy już nawet siły oglądać tych świeżych warzyw, wędlin, serów. Wracamy pod pomnik Waltera von der Vogelweide, gdzie zbiera się cała grupa. Musimy już wracać na parking. Zazdroszczę Sylwestrowi, że niezadługo tu wróci. Ja, jeśli dobrze pójdzie, będę mogła tu przyjechać za rok. Teraz dziwię się sama sobie, że przyjechałam tu tak późno, że dopiero teraz odkryłam dla siebie Dolomity, szukając wcześniej piękna gór tak daleko…
Anna Pobiedzińska